Są kobiety eteryczne – jak kwiaty, które potrzebują idealnych warunków by rozkwitnąć. I są kobiety jak dzikie wino, zachłanne na życie, na przestrzeń, na podziw. By rozkwitnąć potrzebują tylko by im nie przeszkadzać, ale nawet wobec przeszkód dadzą sobie radę. Kalina Jędrusik nie była eteryczna, była pełnią kobiecości, seksapilu, siebie. Takie kobiety albo się kocha, albo nienawidzi, ale nie sposób przejść obok nich obojętnie. One drażnią – a odbiór tego doświadczenia to już kwestia naszej osobowości.
Nazywano ją „polską Marilyn Monroe”, choć trudno doszukać się u obu tych kobiet zewnętrznego podobieństwa. Jedna czarowała świat spod gęstej czarnej grzywki i monstrualnie długich rzęs, druga zwalała z nóg mężczyzn swoimi blond lokami i pełnymi kobiecymi kształtami. Choć doceniam spójny wizerunek i jednej, i drugiej, akceptuję je jako artystyczną propozycję, nigdy nie zachwycałam się nimi jakoś szczególnie. Aż do chwili, gdy zobaczyłam film „Bo we mnie jest seks” o Kalinie Jędrusik – to najnowsza propozycja kinowa w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz. Po tym filmie zafascynowała mnie postać Kaliny.
Nie wiem czy pokochałam tę prawdziwą czy filmową, ale zobaczyłam niezwykle sympatyczną dziewczynę, podobną do mnie. I nie dlatego, że mam równie ciekawie skandalizujący życiorys. Filmowa Kalina jest podobna do wielu kobiet. Pogodna, pełna energii życiowej postać, która po prostu chce żyć pełnią życia. Nie ma wygórowanych marzeń. Chce żyć w zgodzie z tym, co czuje. Tylko tyle i aż tyle. Chce cieszyć się tym, co robi, swoim ciałem i chce o sobie decydować.
Polska Marylin Monroe
Jestem niezwykle wdzięczna twórcom filmu, że oparli się pokusie nakręcenia biografii Kaliny Jędrusik. Nie dowiemy się z tego filmu niczego o początkach ani o zmierzchu kariery polskiej aktorki. Poznamy tylko krótki jej wycinek, kilka tygodni z życiorysu, które przypadają na szczyt jej artystycznych możliwości. Poznajemy ją taką, jaką była wtedy – silną, piękną, samodzielną – bez genezy.
To w zasadzie jeden epizod z jej życia, trudna relacja z dyrektorem telewizji, kilka zakulisowych gierek, rywalizacja o role. Historia z jednej strony zwykła i banalna, ale pokazuje temperament Kaliny, osobowość i kawałek jej codzienności. Do tego dochodzą ciekawie naszkicowane inne postaci z ówczesnego artystycznego światka, bardzo barwnego i nienaznaczonego PRL-owską szarzyzną.
Na szczęście jest lekko
Scenarzystom udało się uniknąć jeszcze jednej pułapki – lekcji historycznej o czasach słusznie minionych. Nie mamy więc polityki, opozycji i całej otoczki edukacyjnej. Oceniam to jako ogromną zaletę, bo naprawdę nie każdy film nieosadzony we współczesności musi uczyć o przeszłości. Czasem wystarczy, że bawi, a oglądając „Bo we mnie jest seks” uśmiechniemy się wiele razy.
Sama postać Kaliny jest zabawna. Ma cięte riposty i ogromny dystans do siebie i swojej „legendy”. Jest divą, ale w cienkim, tanim płaszczyku. O sukienkach z Pewexu i prawdziwym futrze marzy tak samo jak kobiety, które podziwiają ją na ekranie. Z pieniędzmi ma problem, jak każdy i czasem jest niepewna siebie i swoich talentów. Nie umie też prosić o poparcie, gdy popada w niełaskę. Tym, co ją wyróżnia i co czyni z niej kolorowego ptaka, jest apetyt na życie. Ona z niego nie korzysta, ona je chłonie i pożera. Widać to, w jej podejściu do występowania na scenie, w tym, jak kocha mężczyzn i flirt, nawet jak je, jak się bawi, jak pije alkohol. To branie tego, co los dał z całą radością i rozkoszą. Nawiasem mówiąc Kalina w „Bo we mnie jest seks” to „równa babka” i chętnie wybrałabym się z nią na imprezę.
Co z tym seksem?
Kto, widząc seks w tytule, liczy na szalone orgie na ekranie, ten się przeliczy. Oczywiście nagość jest obecna, a protagonistka żyje otwarcie w miłosnym trójkącie – jest to trójkąt równoramienny, w którym zarówno mąż jak i kochanek, mieszkając pod jednym dachem, akceptują się całkowicie. Sprawa absolutnie bulwersująca w moralności Polski Ludowej.

Jednak według logiki świata Kaliny nie ma w tym nic niemoralnego. Z pewnością to uczciwsze od przeprowadzanych cichaczem małych zdrad i kłamstewek jej otoczenia, od wymuszania relacji erotycznych z wykorzystaniem stanowiska służbowego i od całej obłudy świata, jaki znamy. Jędrusik kocha całą sobą, nie dla niej są zewnętrzne ograniczenia, jeśli nie są zgodne z jej odczuciami.
„Pier…ę się kim chcę”
Jędrusik nie może jednak uniknąć pewnej ułomności jej relacji z mężczyznami. Tu dochodzimy do niezwykle ciekawej, poważniejszej tematyki poruszanej w „Bo we mnie jest seks”. Mężczyźni nie traktują jej serio. Jej mąż – akceptuje ją w pełni – ale jest też zbyt odległy, by pochylić się nad jej problemami, nadać im jakąkolwiek wagę. Lucek – kochanek – zbyt wpatrzony i zauroczony, by stać się partnerem. Wielbiące tłumy raz obwołują boginią, innym razem – zepsutą rozpustnicą. Nikt nie jest w stanie ogarnąć tej kobiety totalnej. Jest trochę tak jak w jej najsłynniejszej piosence: „o takim wciąż marzę / co całość ogarnie / i duszy latarnie / ze zmysłów wygarnie. / Takiemu ja oddam wśród łez / i duszę, i seks!”.
Świat wokół Kaliny (nie sadzę, aby coś w tym względzie się zmieniło) nie jest gotowy na kobietę odważnie korzystającą ze swojej urody i seksualności, a jednocześnie równie sprawnie posługującą się intelektem. Tak jakby istniał tylko wybór: albo jedno, albo drugie. Ponieważ seksapil Kaliny jest tak przytłaczający, jej inteligentna i emocjonalna natura jest pomijana. A nasza bohaterka – z gigantycznym apetytem – nie zamierza się wyrzekać ani jednego, ani drugiego. Jędrusik śmiało i radośnie korzysta ze swojej urody, kształtnego biustu, hipnotyzujących oczu i poczucia humoru. Ale robi to tylko dla własnej przyjemności. Nie jako narzędzi, rodzaju zawodowej trampoliny.

Jest w tym półnagim biuście Jędrusik jakaś myśl feministyczna. Przewrotna, ale bardzo współczesna. Prawdziwe wyzwolenie kobiet nie polega na tym, że mają one przestać być obiektami seksualnych pragnień. Równouprawnienie polega na tym, aby zwrócić im prawo rozporządzania własnym ciałem. Pokazywania go komu chcą i jak chcą. Oddając głos Kalinie „Pierdolę się z kim chcę i kiedy chcę, a tobie nic do tego”. Myślę, że trzepocącą rzęsami Jędrusik niewiele feministycznych środowisk przyjęłoby w swoje szeregi, sądząc po pokazanej w filmie dość dużej niechęci ze strony kobiet. Wątpię też, by zabiegała o takie poparcie. Ona cała w tym filmie jest feministycznym wyzwoleniem. Nie ma w niej ograniczeń a środowisko… po prostu musi to zaakceptować. I taką Kalinę kochamy.
Zgrabnie, zabawnie i śpiewająco
I taką Kalinę stworzyła Maria Dębska. Nie dość, że aktorka jest bardzo podobna zewnętrznie do pierwowzoru, zwłaszcza po tym, gdy przytyła do tej roli kilka kilogramów. Dodatkowo świetnie śpiewa. I co najważniejsze, nadała tej roli taki pazur i charakter, że aż trudno oderwać od niej oczy na ekranie. Po prostu kawał dobrze wykonanej aktorskiej roboty.
Reszta ekipy dotrzymuje jej kroku. Film okraszony jest piosenkami, które płyną nie tylko ze sceny, ale ubarwiają także fabułę w lekko musicalowym charakterze. Mimo że nie jestem fanką takich rozwiązań, to bronią się w tym wydaniu, jednocześnie nie dominując całego wrażenia.
Niezależnie czy chcecie zastanowić się nad sensem kobiecości, czy po prostu dobrze zabawić podczas oglądania lekkiego polskiego filmu – polecam „Bo we mnie jest seks”. To dobrze, że potrafimy jeszcze w Polsce robić filmy z treścią, a bez zadęcia.